wtorek, 9 maja 2017

Pyrkon 2017




Od mojego ostatniego posta okołokonwentowego (a także od ostatniego posta w ogóle) minęło sporo czasu. Zmieniła się również odrobinę perspektywa z jakiej oglądałam tegoroczny poznański festiwal. Przez rok nie zostałam oczywiście starym konwentowym wyjadaczem, ale udało mi się zahaczyć o sierpniowy Polcon we Wrocławiu oraz parę mniejszych wydarzeń, takich jak krakowskie konwenty - Imladris, Smokon czy Whomanikon, dzięki czemu fandomowa rzeczywistość nie jest dla mnie już tak wielkim szokiem.




Czym różnił się dla mnie tegoroczny Pyrkon od tego sprzed roku?

Od samego początku można było odczuć, że coś zmieniło się w kwestii organizacji. Nie było idealnie, ale postępy na pewno były odczuwalne.

O ósmej rano, kiedy przybyliśmy pod budynki Targów Poznańskich przywitał nas słynny kolejkon - tabuny ludzi, którzy, jeśli wierzyć internetowym deklaracjom, czekali przy wejściu dla uczestników z preakredytacją już od wczesnych godzin porannych. Wyglądało to - delikatnie mówiąc - przerażająco, ale jak się szybko okazało, jeśli nie zmuszały do tego okoliczności związane z transportem, siedmiogodzinne czekanie w deszczu nie miało sensu. Punkt dziesiąta została otworzona brama, a wymiana biletów na identyfikatory przebiegła bardzo sprawnie. Szybko też dotarliśmy do hali noclegowej, gdzie bez problemu znaleźliśmy wygodne miejsca. Kiedy przed południem postanowiliśmy ruszyć w miasto, po kolejce nie było już śladu.
Dla porównania - w zeszłym roku po odstaniu w kolejce do bramek należało ustawić się w ogonku po odbiór identyfikatorów, a dopiero później można było udać się do sleep roomu. Tym razem było bez porównania lepiej.



Pozytywnie oceniam również tegoroczny system rezerwacji prelekcji - dzięki wejściówkom do samodzielnego wydruku udało się wyeliminować kolejne godziny oczekiwania, jakie w zeszłym roku trzeba było poświęcić, by odebrać u gżdacza prelekcyjne naklejki. Szkoda tylko, że można było zarezerwować jedynie dwa punkty programu - na części z nich miejsc na sali zostawało naprawdę sporo, a możliwość kolejnych rezerwacji pozwoliłaby bezstresowo poświęcić czas na atrakcje, zamiast na bezsensowne stanie pod drzwiami.

Jednak nie wszystko wyglądało tak kolorowo - drukowany program pozostał tak samo mało przejrzysty jak w zeszłym roku. W tabelce dostaliśmy jedynie tytuły punktów programu, nieraz bardzo mało mówiące - bez choćby krótkiego opisu, a co najważniejsze - bez nazwisk gości i prowadzących. Rozumiem, że w rozpisce nie było miejsca na szczegółowe informacje, a dokładny program był dostępny na stronie internetowej, jednak na trzydniowym wydarzeniu, gdzie możliwość podładowania telefonu jest w pewien sposób ograniczona (ze względów bezpieczeństwa prąd na sleep roomie został odłączony), ciągłe korzystanie z Internetu może stanowić problem. Może warto byłoby pójść w ślady Polconu i do pakietu uczestnika dołączyć książkę programową?



Jeśli chodzi o  same atrakcje - tym, na co najbardziej czekałam, było spotkanie z Peterem Wattsem. Chociaż Sala Ziemi wypełniła się w bardzo niewielkim stopniu, spotkanie przebiegło fenomenalnie. Autor "Ślepowidzenia" okazał się niesamowicie sympatycznym i pełnym poczucia humoru człowiekiem. Na rozgrzewkę prowadzący spotkanie Kamil Muzyka podejmował tematy lekkie łatwe i przyjemne, takie jak początki pisarskiej przygody Wattsa, ale rozmowa zaczęła szybko zmierzać w poważniejsze rejony i dotykać zagadnień posthumanizmu czy biologii morskiej.

Zaszło małe nieporozumienie...
Z ważniejszych punktów programu, na które udało mi się załapać, bardzo ciepło wspominam prelekcję jak zwykle fenomenalnego Simona Zacka, opowiadającego z zaraźliwą pasją o filmowej karierze Arnolda Schwarzeneggera. Jako fanka Szymona od "pierwszej prelekcji" (tej o smokach z zeszłego roku) wybieram się na wszystko co tylko prowadzi na każdym konwencie. Szkoda mi tylko, że nie udało mi się wbić na spotkanie dotyczące "Aliena" - mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będę miała okazję.

Nie byłam natomiast zachwycona panelem "Słowiańska kontrowersja" z udziałem Roberta Wegnera oraz Krzysztofa Piskorskiego. Spotkanie przeszło przeze mnie bez żadnego śladu - pomimo zainteresowania tematem nie usłyszałam niczego, co byłoby warte zapamiętania. Bardziej spodobał mi się samodzielną prelekcję Krzysztofa, dotyczący rzeczy przewidzianych przez fantastykę naukową. Piskorski "umie w prelekcje"!

Na takie stadko Księżniczek Disneya można było natknąć się spacerując po Poznaniu


Punktem kulminacyjnym imprezy była Maskarada - konkurs gromadzący bodaj największą publiczność spośród wszystkich punktów programu na Pyrkonie. W tym roku została ona połączona z Galą Pyrkonu, co według mnie było dobrym pomysłem. Zeszłoroczna gala nie budziła wielkiego zainteresowania uczestników, na sali pojawiła się dosyć skromna liczebnie publika, a sama uroczystość była przydługawa i niezbyt interesująca. Tym razem wręczenie nagród miało miejsce przerwach pomiędzy występami kolejnych cosplayerów. Nie zakłóciło to bynajmniej przebiegu konkursu, wszystko działo się szybko i sprawnie.

Organizatorzy zasłużyli na plusa za zorganizowanie relacji z Gali na żywo na telebimie - pyrkonowicze bez preakredytacji, którzy nie mieli ochoty a kilkugodzinne oczekiwanie w kolejce na widownię mogli spokojnie rozsiąść się na krzesełkach (schodach/podłodze) w "czteropaku".

Przechodząc do sedna - uczestnicy konkursu byli niesamowici. Zupełnie nie znam się na cosplayu, ale to, co działo się na scenie było imponujące. Wkład pracy włożony w kostiumy oraz występy, wyobraźnia i zdolności uczestników nie podlegają dyskusji. Miałam swoich faworytów, jednak ani na moment nie czułam się zawiedziona tym, że moje typy prawie nie pokryły się z decyzjami jury. Naprawdę, wszyscy byli rewelacyjni!
Niestety nie wszystko na Maskaradzie było tak perfekcyjne - pojawiło się sporo problemów technicznych, zmuszających niektórych cosplayerów do powtórek. Nie przypadł mi do gustu również sposób prowadzenia konkursu - główny dowcip Jakuba Ćwieka (podobnie jak i w zeszłym roku) polegał na zachęcaniu publiczności do buczenia, co mogłoby być zabawne, gdyby nie powtarzało się w każdej przerwie pomiędzy występami. Doceniam jednak próby tuszowania problemów związanych wpadkami realizatorów.

Bitwa o Hoth w wersji Lego


Jednak Pyrkon to nie tylko prelekcje i panele - większość czasu spędzonego poza aulami spędziłam na hali wystawców, powstrzymując się od wydania całych oszczędności na jednym stoisku. Jestem zachwycona kreatywnością naszych artystów oferującym przepiękną biżuterię (Martva Natura, Mad Artisans), przecudowne fandomowe kubeczki (Szyszka z Kultura mała i duża, Muggical oraz te malowane przez Illu od henny) oraz moje ulubione szydełkowe postacie od Nimbrell - ostatnio zaopatrzyłam się w Yodę oraz Leię, tym razem do kolekcji trawił fenomenalny Włóczykij.

Łupy, czyli zabierz trochę Pyrkonu do domu

Podsumowując ten trochę już przydługi tekst - bawiłam się fenomenalnie. Spotkałam w Poznaniu wspaniałych ludzi, w towarzystwie których spędziłam niepowtarzalny weekend. Wsiąkłam w pyrkonową atmosferę i ani niezbyt miła pogoda, ani problemy techniczne nie były w stanie popsuć mi humoru. Dziękuję!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz