wtorek, 17 grudnia 2013

Gdzie ja się podziałam?

Jak widać, na blogu od kilku miesięcy głucha cisza. Niekoniecznie ze względu na to, że o nim zapomniałam, a raczej dlatego że mój czas jest kradziony przez studia.
Moje czytelnicze tempo spadło drastycznie, od czasu ostatniego wrześniowego posta udało mi się przeczytać zaledwie kilka książek. Jeśli chodzi o moje nabytki tolkienowskie - przybyło ich kilka, ale brak mi zarówno aparatu, który został w domu rodzinnym, jak i czasu na regularne raporty.


wtorek, 17 września 2013

Krakowski pasażer na gapę

Autor: Lin Carter
Tytuł: Tolkien: Świat "Władcy Pierścieni"
Przekład: Agnieszka Sylwanowicz
Wydawnictwo: ISKRY, Warszawa, 2003
Z wyprawy do Krakowa, dosyć niespodziewanie przywiozłam ze sobą małego pasażera. Choć po nieznanych mi krakowskich uliczkach pędziłam w niemałym pośpiechu, co jakiś czas gubiąc drogę, znalazłam, a właściwie ukradłam trochę czasu, aby zaglądnąć do małego antykwariatu, na który natknęłam się przy ulicy Jabłonowskich. A kiedy już się tam zapodziałam, umykałam w pośpiechu, nie uniknąwszy jednak niespodziewanego ataku na mój portfel, którego efektem jest obecność w mojej biblioteczce, między innymi, takiej oto książeczki.

wtorek, 10 września 2013

"Gra Endera" Orsona Scotta Carda

Autor: Orson Scott Card
Tytuł: Gra Endera
Przełożył: Piotr W. Cholewa
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Warszawa 1996
7/10
Podejrzewam, że dla osoby, która nigdy nie miała do czynienia z fantastyką naukową, „pierwszy kontakt” ma wielkie szanse być tym nieudanym. Jeśli potencjalny czytelnik sięgnie po powieść zbyt ciężką, mocno naukową, przesyconą ciężkostrawnymi terminami, a w dodatku śmiertelnie poważną – niezależnie od wartości utworu może sparzyć się i zniechęcić do tego podgatunku fantastyki.

Pomimo tego że „Gra Endera” moim pierwszym spotkaniem ze science fiction nie jest (choć jednym z pierwszych już owszem), to myślę że śmiało na taki mogła by się nadawać.

Ender Wiggin to sześcioletni, niezwykle utalentowany chłopiec o ilorazie inteligencji znacznie przekraczający ten przeciętnie spotykany u innych ludzi. W obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa zagrażającego Ziemi, zostaje wytypowany do szkolenia mającego przygotować go na dowództwo w starciu z Robalami – nieobliczalnymi stworzeniami z Kosmosu, które uprzednio dwukrotnie dokonały inwazji na Planetę Ludzi.

Na początku lektury niektórych wymagających czytelników irytować może „syndrom genialnego dziecka”, jaki łatwo zdiagnozować u Endera – niemal każdy pomysł, na jaki chłopiec wpadnie, jest tym trafnym, każda strategia, jaką stosuje – skuteczną, a każda gra – zwyciężoną. Jednak po jakimś czasie można zorientować się, że prawdziwe problemy, na które napotyka niespełna dziesięcioletnie dziecko, to te zupełnie odmiennej natury. Łatwo bowiem wyobrazić sobie, że genialny sześcio- czy siedmiolatek całkowicie oderwany od rodziny, przyjaciół, a przede wszystkim zwyczajnego, ziemskiego środowiska – nawet odnosząc pasmo sukcesów życiu szkolnym – nie prowadzi życia które stanowiło by dla niego apogeum szczęścia.

Powieść wydaje się być stworzoną dla tych, których nudzą rozwlekłe opisy i leniwie tocząca się akcja. Zanim bowiem zorientujemy się, że w powieści minął dzień lub nawet tydzień, okazuje się, że nasz bohater zdobył już kilkumiesięczne doświadczenie w Szkole Bojowej, a niedługo później Valentinę, siostra Endera, obchodzi na Ziemi jego kolejne urodziny. Mamy więc do czynienia z autorem nie lubiącym lania wody i skupiania się na nieistotnych sytuacjach i szczegółach. Razem z kilkuletnim chłopcem pędzimy przez szkolenie w, nomen omen, kosmicznym tempie.

Podobnie jest z językiem utworu – nie nastręcza on czytelnikowi żadnych trudności, pozwala na swobodne brnięcie przez kartki w każdej niemal sytuacji – sama pierwsze 100 stron „Gry...” pokonałam z przyjemnością podczas dwu-trzygodzinnej podróży busem.


Taka jest więc to książka – lekka, nieskomplikowana, niepozbawiona jednak pewnej powagi i refleksji. Smaczkiem może być fakt, że była ona pisana w latach 80, kiedy mapa Europy wyglądała zupełnie inaczej niż dzisiaj - oprócz wizji przyszłości mamy więc też wyobrażenie tego, jak świat mógłby wyglądać, gdyby nie przemiany przełomu lat 80 i 90. A choć mam wrażenie, że przeczytawszy ją kilka lat wcześniej, w wieku nastoletnim, mogłabym czerpać z niej nieco więcej rozrywki, to nawet teraz świetnie nadaje się na sprawiającą dużo przyjemności lekturę.

poniedziałek, 9 września 2013

Hobbit jak malowany

Autorzy: Wayne G. Hammond i Christina Scull
Tytuł: "Hobbit" w malarstwie i grafice J.R.R. Tolkiena
Tłumaczenie: Ryszard "Galadhorn" Derdziński
Wydawnictwo: Amber
Data wydania: 2012
Jak wspominałam jakiś czas temu, w kolejnym maszomowym (czyli takim, który tyczy się moich maszomów - wszystkich tolkienowych skarbów) poście miałam opisać pierwszy powód, dla którego moja przepełniona już do granic możliwości zaczęła strajkować.

Jakiś czas temu w moje spragnione łapki została dostarczona duża i ciężka paczka. Jej rozmiary były dla mnie dość zaskakujące, gdyż, sądząc po podanej ilości stron, spodziewałam się że album o którym mowa jest nieco mniejszy. Jeszcze bardziej rozdziawiłam usta, kiedy zobaczyłam, że znajoma mi z pierwszego wydania okładka jest tak naprawdę etui kryjącym nieco inny rysunek.



Album "Hobbit w malarstwie i grafice J.R.R. Tolkiena" był czymś, czego brakowało mi podczas lektury pewnych fragmentów "Listów", kiedy to musiałam zatrzymywać się co parę zdań, aby wyszukać w goglach obrazek, o którym mowa w korespondencji Tolkiena z wydawcą. Wcześniej nie posiadałam żadnej książki zawierającej autorskie ilustracje Profesora, co sprawiło, że zauroczona kolorowymi rysunkami, które co raz migały mi w czeluściach Internetu, postanowiłam je wydrukować i uzupełnić nimi jednego z moich "Hobbitów" - akurat padło na czerwone wydanie z Iskier - oczywiście bez użycia kleju czy tym podobnego bluźnierstwa, a po prostu wkładając je w odpowiednich miejscach pomiędzy kartki. Co prawda efekt nie był powalający - moja drukarka nie pozwoliła cieszyć mi się w pełni ślicznymi kolorami oryginałów, jednak zawsze było to więcej niż nic. Ale teraz mogę zachwycać swoje oczy pięknymi, wielkimi reprodukcjami, wedle zapewnień wydawców skopiowanymi tak, by możliwie jak najwierniej oddawały wygląd prawdziwych rysunków Mistrza.



Oprócz tych powszechnie znanych ilustracji, które kojarzy pewnie każdy fan twórczości Tolkiena, znajdujemy tu także wiele szkiców, niektórych składających się zaledwie z kilku kresek ołówkiem, a także obrazki niepublikowane, czy inne wersje tych znajdujących się w książkach. Dzięki temu możemy prześledzić drogę, jaką przebyły wyobrażenia autora, by w końcu ukształtować finalny efekt oraz ostateczny kształt jaki znamy dzisiaj.


Obok samych ilustracji, wcale nie rzadko, natknąć możemy się także na inne elementy twórczości autora - kaligrafię, różne wersje map, ornamenty, runy oraz projekty pierwszych okładek "Hobbita".


Wszystkie elementy grafiki i malarstwa zostały dość dokładnie opisane przez autorów, możemy dowiedzieć się więc coś na temat historii ich powstania, miejsca publikacji (o ile taka zaistniała), a także prześledzić zaznaczone w tekście różnice pomiędzy poszczególnymi wersjami rysunków.


Dzięki temu albumowi uświadczam się w przekonaniu, że Tolkien, czyli autor, do którego mój sentyment od lat nie tylko nie maleje, ale wręcz rośnie, był prawdziwym artystą - nie tylko człowiekiem o niesamowitej wyobraźni, pisarzem zdolnym poruszyć serca milionów ludzi, poetą, nieprzeciętnie zdolnym lingwistą, znawcą literatury, wykładowcą potrafiącym zafascynować swoich słuchaczy, ale także sprawnym ilustratorem. Jego rysunki, choć niepozbawione drobnych defektów obnażających ograniczone możliwości pędzla Tolkiena, stanowią dziełka pełne uroku, niebanalne i wspaniale oddające klimat świata "Hobbita". I pomimo że w późniejszym czasie wielu przedstawiało swoje wyobrażenia Śródziemia, to właśnie wizja autorska jest tą, którą najlepiej kojarzymy z wyprawą Bilba i krasnoludów. Pozostaje mi tylko żałować, że oryginalne pierwsze wydanie zawierające kilka z tych małych dziełek sztuki pozostaje na razie poza moim zasięgiem. Bowiem 20 000 funtów to odrobinę za wiele jak na moje obecne fundusze:)

środa, 21 sierpnia 2013

Z całkiem innej beczki - "Cień Wiatru" Carlosa Ruiza Zafona

Autor: Carlos Ruiz Zafón
Tytuł: Cień wiatru
Wydawnictwo: MUZA
Tłumaczenie: Beata Fabjańska-Potapczuk,
Carlos Marrodan Casas

Data wydania: 2005
Kiedy ktoś mówi o książce, że była "piękna" lub "magiczna" - zazwyczaj znaczy to tyle co nic.

W tym przypadku jednak są to pierwsze słowa, jakie cisną mi się na usta, a co więcej, słowa oddające klimat powieści niemal idealnie. Nawet po przemyśleniu jak płytko i banalnie brzmią - nie jestem w stanie zmienić zdania, że to właśnie ich powinnam użyć do opisania „Cienia wiatru” Carlosa Ruiza Zafona. Mając na względzie to, że określenia nie mówią właściwie nic, powinnam chyba jakoś usprawiedliwić swój wybór – co więc jest w tej powieści tak „pięknego” czy „magicznego”?

Odpowiedź jest prosta – Barcelona. Miasto stanowiące tło dla rozgrywającej się historii, choć nie zawsze idylliczne, nawet pomimo powojennej atmosfery czaruje czytelnika, zmieniając w jego oczach swoje wady w zalety. Na kartach powieści najciemniejsze, najbrudniejsze zaułki, zamiast odpychać sprawiają wrażenie miejsc posiadających własne tajemnice, zapraszających do ich odgadnięcia. Wrażenie to potęguje się, kiedy spojrzymy na okraszające tekst fotografie znanego hiszpańskiego artysty Francesco Catala-Roki. Pomimo iż niezwiązane bezpośrednio z akcją powieści, pozwalają jeszcze mocniej wczuć się, a nawet „wsiąknąć” w realia utworu.

Można by powiedzieć, że zaczynam opisywanie książki od końca – zamiast opowiedzieć o bohaterach, zabieram się do tła powieści. Moim zdaniem jednak nie jest to błąd, gdyż dla mnie sedno utworu stanowiły nie postacie, nie wydarzenia, ale sceneria, w jakiej zostały one umieszczone. Jak to określił mój dziadek – „Czytałem tę książkę nie dla akcji, ale po to, żeby przypomnieć sobie te kilka dni w Barcelonie”.

Mimo wszystko powinnam jednak powiedzieć parę słów o tych, bez których (mimo wszystko) powieści by nie było.

Głównym bohaterem utworu jest Daniel Sempere – na początku dziesięcioletni, pod koniec powieści nieco starszy syn księgarza, właściciela antykwariatu „Sempere i synowie”. Osierocony przez matkę chłopak zostaje pewnego dnia zaprowadzony przez ojca do magi... przepraszam, znów to słowo pcha mi się pod palce. A więc, Daniel zostaje zaprowadzony do tajemniczego miejsca, zwanego Cmentarzem Zapomnianych Książek, gdzie natrafia na powieść, która niedługo na zawsze ma odmienić jego życie... Zaczyna się baśniowo, lecz z biegiem stron tak pięknie już nie jest. Oczywiście, jeśli przyjąć tę wersję, że w baśniach wszystko jest tak proste i kolorowe... Młody chłopak rozpoczyna wieloletnią wędrówkę ulicami Barcelony, która staje się zarówno pościgiem jak i ucieczką. Co więcej, Daniel, oprócz miłości, śmierci, tragedii ludzkich, zapomnianych historii opowiadanych w ciemnościach, spotyka... postać która uciekła z kart ukochanej przez niego powieści.

Oprócz Daniela i jego ojca w powieści natknąć możemy się na całą gamę różnobarwnych postaci, z których warto wspomnieć mojego ulubionego Fermina – człowieka orkiestrę, postać z przeszłością, która pomimo nie odstępującego jej nigdy cienia dawnej tragedii, co kilkanaście stron rozbawiała mnie do łez.

Kiedy przebrniemy już przez „piękne” i „magiczne” istnieje jeszcze cała gama innych, do bólu wytartych przymiotników (takich jak "smutne", "wzruszające"), o których można by wspomnieć, lecz przywołanie ich mogłoby wywołać niezwłoczne mdłości i utratę zainteresowania czytelnika.


Jednym z nich, trochę mniej pochlebnym, będzie słówko "przewidywalna". Tak - zakończenie poszczególnych wątków "Cienia wiatru", pomimo tego, że historia sama w sobie jest fascynująca i w jakiś sposób pociągająca, nie jest czymś szczególnie trudnym do odgadnięcia. Lecz, nawet mając świadomość takiego stanu rzeczy od mniej więcej jednej trzeciej lektury - w utworze zagłębiałam się z niczym niezmąconą przyjemnością. Historia, choć niezbyt zaskakująca, porwała mnie na równi z klimatem miasta, który sprawił, że zaczęłam marzyć o chociaż krótkiej przechadzce ulicami tego miasta.

Co takiego ukrył więc autor pomiędzy uliczkami powojennej Barcelony, że powieść tak bardzo przyciąga i kradnie serce czytelnika od pierwszych stron? Jeśli nie jest to oryginalna i nie przewidywalna fabuła - to co? Na to pytanie odpowiedziałam już na początku. Klimat miasta, który jest – tak, piękny i magiczny.

wtorek, 20 sierpnia 2013

Powrót z Bestią na półce

Wracam po dość długiej przerwie, zaburzając tym samym chronologiczną kolejność prezentowanych skarbów.

Bodziec do podjęcia prowadzenia bloga na nowo jest niemały, ma bowiem dość znaczne rozmiary (i wagę). Zastukał dzisiaj do moich drzwi razem z panem kurierem dosyć niespodziewanie, ponieważ spodziewałam się raczej listonosza o poranku.




Zysk i S-ka, Poznań 2001
Tłumaczenie - Renata Giedrojć, Joanna Kokot, Jakub Zdzisław Lichański
Ilustracje - Ian Miller, Michael Foreman, Allan Curless, Lidia Postma, John Blanche, Pauline Martin, Sue Porter, Linda Garland, Jaroslav Bradac, Victor Ambrus, John Davis

W posiadanie "Bestiariusza" weszłam bardzo szczęśliwie, bo trzymając już kursor na przycisku zamówienia na stronie wydawnictwa (http://www.sklep.zysk.com.pl/bestiariusz-tolkienowski.html), postanowiłam jeszcze raz zerknąć z ciekawości na Allegro. Jako że jest to książka dosyć poszukiwana przez Tolkienistów (na stronie Zysku wyprzedawane są ostatnie, podniszczone egzemplarze), nie spodziewałam się niczego, a jeśli już to aukcji z niekonkurencyjną ceną. Niesamowicie zdziwiłam się, kiedy zobaczyłam mój upragniony bestiariusz za całe... 9 złotych.

Mój egzemplarz posiada co prawda małe defekty, takie jak drobne podniszczenia obwoluty i okładki, jednak w środku zdaje się być nietknięty. A oglądać co jest właśnie wewnątrz.
Mapa Alana Curlessa

Każda strona "Bestiariusza Tolkienowskiego" prezentuje się pięknie, rzadko kiedy uświadczymy taką, która nie zawiera żadnych ilustracji.


Dwójka sympatycznych hobbitów autorstwa Lidii Postmy

Czy to szkice roślin, czy to postacie, stworzenia, krajobrazy, mapy, przy każdym czarno-białym rysunku warto zatrzymać się chociaż na moment, nawet jeśli nie każdy z nich zachwyca lub przypada do gustu. Ponadto na środkowych stronach znajdujemy 36 kolorowych ilustracji różnego autorstwa. Ta różnorodność pozwala na poznanie Ardy oczami wielu różnych artystów, z których każdy posiada własny styl, technikę, oraz, co najważniejsze - własną wyobraźnię.
Kawałek Menegroth (Linda Garland)

Już sama okładka (i obwoluta) zapowiada, że możemy mieć do czynienia z dosyć niekonwencjonalnym podejściem do tematyki tolkienowskiej. Zaprezentowanego smoka ciężko nazwać "zwyczajnym". Podobnie jak tego:



John Davis

Bardzo przypadli mi do gustu Czarni Jeźdźcy na, z jednaj strony, dość konwencjonalnym, z innej zupełnie "nietolkienowym", rysunku.


Allan Curless


Jeśli chodzi o treść poszczególnych haseł - są one ułożone alfabetycznie, nie tematycznie. Na razie przebrnęłam dopiero przez literę "A", ale nie sądzę, żeby była to lektura do "czytania", lecz raczej do dawkowania w małych ilościach, od czasu do czasu. Na razie jednak nie mogę oprzeć się urokowi ilustracji i pochłaniam je wzrokiem razem z tekstem.


Upadek Numenoru oczami Johna Blanche

Oprócz samych haseł z wyjaśnieniami możemy znaleźć tu też tablice chronologiczne oraz drzewa genealogiczne elfów i ludzi.

"Bestiariusz tolkienowski" to niewątpliwie jeden z piękniejszych skarbów znajdujących się w moim posiadaniu. Teraz muszę tylko... znaleźć jakieś honorowe miejsce, bo na specjalnej tolkienowej półce już się nie zmieści. Jest to już drugi taki przypadek, a o pierwszej przyczynie braku metrażu napiszę pewnie kolejnym razem:)

piątek, 19 lipca 2013

Z innej bajki

Dzisiaj kolejny skarb z tych, które czekały na swój czas wiele lat, zakurzone gdzieś na półkach u dziadka. Nawet po tym, kiedy już dostałam "Silmarillion" w swoje ręce, musiał on przeleżeć jeszcze trochę na moim regale. Bo choć próbowałam - zdecydowanie nie była to lektura dla dziesięciolatki.


Czytelnik, Warszawa 1985,
Tłumaczenie - Maria Skibniewska
Ilustracja na obwolucie i wyklejki - Stasys Eidrigevičius

Już na pierwszy rzut oka książka prezentuje się dość osobliwie. Czym jest obiekt przedstawiony na obwolucie - można zgadywać. Ale w jaki sposób pasuje on do treści - to już bardziej karkołomne zadanie. Jedynym, co przychodzi mi do głowy jest koncepcja, że to Elwinga, która, według legendy, zamieniona w ptaka, podarowała jeden z Silmarili swemu mężowi - Eärendilowi.


Podobnie sprawa ma się z wyklejkami. Choć według mnie są one niezwykle klimatyczne i piękne - ich powiązanie z treścią utworu stanowi dla mnie zagadkę.


Zainteresowana rysunkami, postanowiłam odszukać ich autora. 

Stasys Eidrigevičius to mieszkający w Polsce od 1980 roku grafik pochodzenia litewskiego. Jest artystą bardzo wszechstronnym, w kręgu jego działalności leżą takie dziedziny jak malarstwo, fotografia, tworzenie scenografii, plakatów, peroformance'ów. Współpracuje z tygodnikiem "Polityka". Być może dlatego styl niektórych wygoglowanych rysunków wydawał mi się dziwnie znajomy.

Jednak mam wrażenie, że podobne ilustracje kojarzę jeszcze z jakiegoś innego źródła. Podejrzewam, że dawno temu musiałam oglądać/czytać jakąś książkę ilustrowaną przez tego Pana.

Pod tym linkiem można odnaleźć niektóre z prac autora. Jego charakterystyczny styl - tajemniczy i niepokojący - całkowicie mnie urzeka. 

A teraz, z pozdrowieniami dla Róży_Bzowej - zastanawiam się, jak mogłaby wyglądać "Alicja w Krainie Czarów" w jego interpretacji?



Na koniec, wracając do samej książki, zamieszczam zdjęcie tego, jak wygląda golutka, bez obwoluty. Widoczna karta to dołączone drzewa genealogiczne.

środa, 17 lipca 2013

Miłość do... cegłówki i coś niecoś na temat tłumaczenia

Po hobbicie przyszła kolej na majaczącą w oddali cegiełkę. Kupił ją mój dziadek niedługo po tym, jak zainteresował mnie filmem. Padło na to wydanie prawdopodobnie dlatego, że było bardzo tanie - jednotomowe, w małym formacie, na kiepskim papierze. Najpierw przeczytał ją mój tata, a potem, kiedy przedarłam się przez "Hobbita" - ja.

Wydawnictwo - Zysk i S-ka
Rok - 2001
Tłumaczenie - Jerzy Łoziński (zmienione)
Przekład wierszy - Marek Gumkowski





Nie jest to rzecz piękna. A przy tym - w przeciwieństwie to poprzedniego iskrowego "Hobbita" - całkowicie pozbawiona uroku. Na okładce widzimy Gandalfa  przed wrotami Morii w filmowym kadrze. Ujęcie ni to ładne, ni to o jakimś specjalnym znaczeniu, kiepsko wykadrowane. Do tego złocone napisy i runy. Na grzbiecie także filmowy Gandalf. Z wyglądu zewnętrznego książki możemy zatem stwierdzić, że jest to książka o czarodzieju:) 




W środku nie jest lepiej. O ile wielkość czcionki nie przeszkadzała mi jakoś specjalnie, to już wypadające strony - jak najbardziej. Kartki są cieniutkie, podatne na rozdarcie. Ale co dziwne - po ponad dziesięciu latach i wielokrotnym użytkowaniu, grzbiet złamany jest tylko w jednym miejscu;) Za to okładka - nie jest w najlepszym stanie. Pozaginana, w niektórych miejscach wygląda, jak gdyby chciała udać się w podróż do Mordoru. Dlatego teraz "Władcę Pierściani" trzymam w folii.

Mimo wszystkich swoich wad, całej nieporęczności i brzydoty - to wydanie pozostanie pewnie na zawsze tym, do którego mam największy sentyment.

Miałam szczęście/pecha, że akurat ten "Władca" (którego czytałam jako pierwszego), został przetłumaczony przez Jerzego Łozińskiego. Wtedy, w wieku lat około dziewięciu, nie miałam pojęcia, kim są ani Maria Skibniewska, ani Jerzy Łoziński. Co prawda zastanawiało mnie, dlaczego znany mi z filmowej adaptacji Obieżyświat nagle stał się Łazikiem, jednak szybko przyzwyczaiłam się do tego stanu rzeczy. Udało mi się to także dzięki temu, że nie był to oryginalny przekład pana Łozińskiego - usunięto wszystkie krzaty i Bagosze, zamieniając je na pierwotnych krasnoludów i Bagginsów.

W trakcie czytania jednak zdarzyło się tak, że wyjechałam na wakacje bez książki, która została w domu pod kluczem. Załamana poleciłam cioci, która po jakimś czasie miała do nas dojechać, by wypożyczyła mi z biblioteki inny egzemplarz i niezwłocznie dowiozła w moje łapki. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że Łazik na powrót stał się Obieżyswiatem... Ale zmieniło się coś jeszcze. Nie wiem co, ale książka stała mi się w jakiś sposób obca, pisana jakby innym stylem, w jakiś sposób "chłodniejsza", mniej "swojska". Przyzwyczajona do mojej łoziny nie mogłam się pozbyć jakiegoś dziwnego wrażenia, czytając muzowe wydanie w przekładzie Skibniewskiej.

Kiedy po niedługim czasie dowiedziałam się, że istnieje kilku tłumaczy "Władcy Pierścieni" a jeden z nich to "bluźnierca" wpadłam w panikę. "Jak to, przecież to moja książka jest tłumaczona przez tego Pana na Ł..!" Załamałam się, stwierdziłam, że zostałam skażona przez Łozińskiego i niezwłocznie muszę kupić JEDYNE SŁUSZNE tłumaczenie Skibniewskiej.

Teraz niesamowicie śmieję się ze swojej głupoty w tamtym czasie. Ależ podatnym na wpływy i opinie, głupim dzieckiem byłam! Dzisiaj bardzo cieszę się, że przeczytałam Łozińskiego. Nie jestem uprzedzona, a czasami wręcz bardziej pasują mi styl i pomysły Tłumacza. Podziwiam za odwagę, a choć skłaniam się raczej ku oryginalnym nazwom, nie egzorcyzmuję jego inwencji i nowych rozwiązań. A "Świszczowy Wierch" pozostanie dla mnie na zawsze "Świszczowym Wierchem", a nie jakimś tam "Wichrowym Czubem"!

Jednak wiem, że w moim dziecięcym uprzedzeniu nie jestem samotna. Goszcząc w Internecie od lat bardzo wielu, zauważyłam, że to jest dość częsta tendencja - nie czytałem, nie mam pojęcia, ale Skibniewska jest ŚWIĘTOŚCIĄ, a Łozinę zapraszamy na makulaturę. Wielu, którzy krytykują tłumacza, książki z jego "udziałem" nie widziało na oczy. Niektórzy czytelnicy są niesamowicie podatni na zdanie innych ludzi. Oczywiście nie mówię tu o tych, którzy czytali obydwa tłumaczenia, a nawet więcej niż tylko dwa. Wtedy wyrażenie opinii podpartej konstruktywną krytyką jest jak najbardziej na miejscu, bardzo cenię sobie takie wypowiedzi. Jednak argumentacja "bo tak" albo "bo Skibniewska" konstruktywną NIE jest.

No to zaczynamy - "Mój pierwszy Hobbit"

Jak to się zaczęło? Nic niezwykłego.
Lat temu wiele, nie wiem ile. Prawdopodobnie rok 2002, po premierze "Drużyny Pierścienia". Dziadek wynalazł skądś film, puścił małej, dziewięcioletniej wnuczce. Wnuczka zaczęła oglądać. Oglądnęła. Później - oglądnęła znów. I znów. I znów. Potem dołączył tata. Potem mała Konstancja dowiedziała się, że jest Książka. Władca Pierścieni. Mała Konstancja chciała przeczytać. Ale zamiast wielkiej cegłówki, która majaczyła na horyzoncie, dostała małego, szarego i starego "Hobbita". W dodatku brzydkiego. Z początku zniechęcona - hobbita pochłonęła szybciej niż słoik Nutelli. A potem... Potem to już się samo potoczyło.

Jak widać, jest to "Hobbicik" którego kojarzy pewnie większość tolkienistów, może nawet większość fantastów. Niestety ktoś kiedyś potraktował mój egzemplarz taśmą klejącą - teraz boję się ją oderwać, żeby nie poobdzierać, i tak już podniszczonej, obwoluty. Żeby nie uległa dalszej destrukcji, trzymam mojego "Hobbita" w foliowej okładce, jak książki w bibliotece.

Wydawnictwo - Iskry
Rok - 1985
Tłumaczenie - Maria Skibniewska
Przekład wierszy - Włodzimierz Lewik
Opracowanie graficzne - Maciej Buszewicz

Autora ilustracji na obwolucie, wyklejce i wewnątrz książki - nie podano. Podejrzewam zatem że jest nim Maciej Buszewicz.
A zatem - ilustracje. Co my tu mamy? Istne szaleństwo.

Zawsze kiedy rozmyślałam na temat tego, co przedstawia obrazek na obwolucie, stwierdzałam, że to po prostu Bilbo w swojej norce, pokazany w nieco symboliczny sposób. Myśląc nad tym odrobinę dłużej można stwierdzić, że to wcale nie norka, lecz albo wnętrze Gór Mglistych, albo Samotnej Góry. Możemy też zauważyć po lewej stronie coś wyglądające jak niewielki zameczek, którego tożsamość stanowi dla mnie zagadkę. Wszak Rivendell to nie jest - Rivendell powinno znajdować się w dolinie. Oprócz tego, czy to "coś" na głowie Bilba nie przypomina krasnoludzkiego kaptura?

Przypuszczenia co do tożsamości dziwnej narośli, która zdobi głowę hobbita umacniają się, kiedy obrócimy książkę. Wtedy rysunek wcale nie przypomina już zielonego Pagórka, a raczej szare, niegościnne góry, Tutaj także możemy natknąć się na dwa tajemnicze obiekty. Zabudowania na dole po lewej stronie - moją pierwszą myślą było Esgaroth. Ale Esgaroth przecież usytuowane było na jeziorze. W takim razie może właśnie to miało być Rivendell?
Jeśli chodzi o zamek na szczycie góry - ma ktoś jakieś propozycje? Może to gniazdo orłów pokazane jako warownia?


Jeśli chodzi o wyklejkę, tutaj autora poniosła wyobraźnia. Czy dziwny stwór o guzikowych oczach, wyłaniający się z góry to Gollum? A kluczyk? Do czego ten kluczyk?:) Może to jeden z tych, które Bilbo ukradł strażnikowi pilnującemu krasnoludów. Mimo to, moim zdaniem dużo logiczniej byłoby umieścić w tym miejscu Pierścień.


Tylna wyklejka prezentuje się o niebo lepiej. W końcu mamy pięknego czerwonego Smauga czyhającego na miasto. Smok naprawdę mi się podoba, a maleńkie, w porównaniu z jego ogromem, Dale umacnia podejrzenia, że zabudowania z tylnej części obwoluty należały do tego samego miasta. Tu i tam widzimy bowiem podobne wieżyczki, które mogą być jedną i tą samą:)


Wewnątrz, na samym początku możemy znaleźć jedną ilustrację. Wygląda mi to na Bilba wspinającego się na drzewo podczas ucieczki przed wargami. O samym hobbicie tu przedstawionym powiedzieć za wiele nie można, ale jedno na pewno - kędzierzawa hobbicka czuprynka - obecna.

Z tyłu, za spisem treści możemy znaleźć jeszcze czarno-białą mapkę, jednak jej wrzucać nie muszę - chyba każdy wie, jak ona wygląda.


Jeszcze ostatnie zdjęcie - oto jak prezentuje się mój hobbicik golutki, jak go Eru stworzył. W rzeczywistości ma jednak o wiele bardziej soczysty, hobbicki kolorek.

Podsumowując - mój stary "Hobbit" być może nie należy do najpiękniejszych, ale jedno jest pewne - do żadnego innego nie mam i pewnie nie będę miała większego sentymentu. Mimo wszystko, mimo że czasem oderwane od treści, te ilustracje mają swój urok. Podobnie jak stary żółty papier i zakurzony zapach kilkudziesięcioletniej książki.
Jestem niesamowicie wdzięczna dziadkowi za to, że kiedyś, w zamierzchłych latach 80 udało mu się dorwać tę książkę, mimo że nie miał pojęcia, co to tak naprawdę jest, ani kto to był J.R.R. Tolkien





wtorek, 16 lipca 2013

Witam wszystkich, czyli, jak na razie, prawdopodobnie nikogo.

Zakładam bloga o tematyce tolkienowsko-książkowej w celu, co tu dużo mówić, połechtania własnej próżności i jeszcze silniejszego podniecenia własnego nieumiarkowanego wiecznego głodu. Głodu wynikającego z kolekcjonerstwa, zbieractwa i chciwości. Co w takim razie jest obiektem tego niezaspokojonego pragnienia? Jak łatwo się domyślić - książki.

Można powiedzieć, że zbieram wszystko. Rzecz jasna tym "wszystkim" są małe i duże papierowe obiekty, w twardych lub miękkich oprawach. Nie pogardzę żadną książką należącą do literatury pięknej. Bardzo rzadko interesują mnie słowniki czy publikacje popularnonaukowe, chyba że są to dzieła Kopalińskiego bądź opracowania dotyczące tematów leżących w sferze moich zainteresowań.

Jednak tym, co naprawdę pochłania mnie bez reszty, jest fantastyka. O ile książki spoza tego gatunku zbieram i kupuję dość sporadycznie (choć prawie żadną nie pogardzę), tak fantastyki przybywa mi, biorąc pod uwagę moje możliwości finansowe, ZA DUŻO. Oczywiście nie nadążam z czytaniem. A tomów przybywa. Niebezpieczną rzeczą jest dla mnie choćby przebywanie w pobliżu antykwariatu. Jeszcze nie zdarzyła się taka sytuacja, kiedy przy wizycie typu "a wejdę i tylko się rozejrzę" wyszłbym z pustymi rękami. Kupuję nawet wtedy, kiedy nie mam za co. Nie potrafię się opanować.
Oczywiście rozmiarom mojej biblioteczki daleko do BIBLIOTEK niektórych znanych mi z internetu osobników, jednak miejsc na półkach (na biurku/w szafkach/w szafie/na podłodze/na suficie) systematycznie ubywa. Odwrotnie proporcjonalnie do przestrzeni w portfelu.

Do tego cierpię na chorobę, która, jak zdążyłam zaobserwować, często dotyka fantastów. Nie korzystam z usług bibliotek. Podejście zupełnie nieracjonalne, głupie, nieopłacalne i rujnujące mnie finansowo. Ale co mogę poradzić? Nie potrafię przeczytać książki z biblioteki. No dobra, mogłabym, ale ja po prostu NIE CHCĘ nic na to poradzić.

Jednak już w kręgu fantastyki mogę wyróżnić pewną sferę sacrum, moją świętość, mój mały ołtarzyk. Piszę mały, bo choć niektórzy załamują ręce (NA CO CI TO???), to w dalszym ciągu moja kolekcja jest NICZYM w porównaniu z tym, co udaje mi się odnaleźć u innych.

Mowa mianowicie o Tolkienie. A właściwie o książkach, które z Tolkienem mają jakiś związek. Daleko, blisko - biorę wszystko.

Oczywiście często staję przed dylematem - kolejny "Hobbit", czy inna książka, której nie posiadam, a bardzo chciałabym przeczytać. W rezultacie prawdopodobnie biorę obydwie, a jeśli nie mogę - wtedy jest naprawdę bardzo ciężko. Zwłaszcza, jeśli natrafię na książki po bardzo okazyjnej cenie w antykwariacie. Bo nieużywane tolkieny kupuję bardzo rzadko. Poluję raczej na starsze, używane egzemplarze, niedostępne w księgarniach, takie, które za parę lat może być ciężko dostać. Te sklepowe - nie dość, że o wiele droższe, to jeszcze może być wiele okazji do zaopatrzenia się w nie.

Jest to właściwie mój pierwszy blog. Co z nim będzie dalej - pojęcia nie mam. Możliwe, że umrze śmiercią naturalną. Jeśli nie, jeśli uda mi się prowadzić go regularnie - będę bardzo szczęśliwa.

Dodam jeszcze, że do założenia go zainspirował mnie wspaniały blog http://podrugiejstroniekrainy.blogspot.com/
Jeśli kiedyś zdarzyło by się tak, że jego autorka, zawędrowałaby w te strony - serdeczne dziękuję:)