wtorek, 19 kwietnia 2016

Pyrkon 2016

W końcu, po jakichś pięciu latach wybierania się i słomianego zapału udało mi się spełnić jedno z popkulturowych marzeń - wybrałam się na konwent - i to nie byle jaki. Drugi kwietniowy weekend spędziłam bowiem w Poznaniu na Pyrkonie - imprezie, która swoim rozmachem oraz ilością uczestników zahacza już - zgodnie z pełną nazwą wydarzenia - o spory festiwal pełen wszelkiego rodzaju atrakcji.




Cały miesiąc poprzedzający imprezę chodziłam jak nakręcona - począwszy od dnia zakupu biletów do rozpoczęcia Pyrkonu nie mogłam usiedzieć w miejscu. Jak wspominałam, nigdy wcześniej nie miałam okazji uczestniczyć nawet w małym konwencie, więc moje wyobrażenia pochodziły jedynie z relacji znajomych lub informacji zaczerpniętych z Internetu.

Oczywiście słyszałam wcześniej o słynnym Kolejkonie - nie byłam więc zaskoczona tym, co zobaczyliśmy w piątek w okolicach wejścia na teren Międzynarodowych Targów Poznańskich, gdzie miała odbywać się impreza - wielobarwny tłum ludzi oczekujących w kolejce po zakup akredytacji.
Na szczęście (lub nieszczęście) mieliśmy wykupione preakredytacje, więc, omijając ogonek (lub - bardziej adekwatnie - ogoniszcze), w okolicach 10:30 usadowiliśmy się w pobliżu bramek, oczekując na magiczną godzinę 12:00, kiedy to, zgodnie z podawanymi informacjami, mieliśmy zostać wpuszczeni na teren konwentu.

Ku naszemu zdziwieniu już po około trzech kwadransach oczekiwania coś zaczęło się dziać - ludzie ruszyli z miejsc i pierwsi pyrkonowicze zostali przepuszczeni przez bramki. Także my podążyliśmy w stronę wejścia i tu nasza czteroosobowa grupa została rozdzielona - jako że z Michałem mieliśmy wykupioną preakredytację, mogliśmy wejść w pierwszej kolejności, za to Ania z Markiem, którzy kupowali bilety na miejscu, zostali w tyle. Jak się okazało - nie na długo, bo szybko zapanował taki chaos, że wpuszczane były tak osoby z preakredytacją jak i bez niej.

Szybko ruszyliśmy w stronę hali przeznaczonej do spania. Zaklepaliśmy w miarę dogodne miejsca i ruszyliśmy na zwiedzanie terenu. Niestety, kiedy po chwili spróbowaliśmy wrócić po rzeczy, które zostawiliśmy na hali, pojawił się problem - zostaliśmy poinformowani, że nie możemy wejść z powrotem, dopóki nie wymienimy drukowanych biletów na identyfikatory. Ruszyliśmy więc w poszukiwaniu miejsca gdzie moglibyśmy takiej wymiany dokonać - niestety nikt z gżdaczy nie potrafił nam dokładnie powiedzieć gdzie miało się to odbywać, wiedzieliśmy tylko, że zaczyna się w południe. Po chwili udało nam się zweryfikować sprzeczne informacje i ustawiliśmy się w długaśnej kolejce do punktu z pakietami. To by było na tyle, jeśli chodzi o ominięcie kolejek przez preakredytowanych. Na szczęście kolejka, nawet jeśli długaśna - przesuwała się szybko i po jakichś 30 minutach koczowania szczęśliwie otrzymaliśmy nasze plakietki, plany, kilka ulotek i promocyjną kość pyrkonową.

Po powrocie na halę okazało się, że Ania i Marek już dawno dotarli na sleeproom i czekają na nas od dobrej chwili. Co więcej, na miejscu nie było już tak wiele pustej przestrzeni - gdyby nie to, że udało nam się zaklepać niezłe miejsca przy ścianie zanim wejścia zaczęły być pilnowane, pewnie musielibyśmy marznąć gdzieś w przeciągach przy drzwiach, wciskać się pomiędzy innych ludzi albo liczyć na to, że nasi nie-preakredytowani znajomi zaklepią jakieś znośne miejsce - kolejny raz preakredytacja zamiast ułatwić, mogła utrudnić nam pobyt.

Następnie ruszyliśmy po naklejki na prelekcje rejestrowane - na miejscu dowiedzieliśmy się, że prawdopodobnie będą wydawane od 13:00 ale tak naprawdę to nic nie wiadomo, bo nie ma osoby, która miała się tym zajmować - zrezygnowaliśmy więc z kolejnego czekania i stwierdziliśmy, że zgłosimy się później, zwłaszcza że byliśmy zapisani dopiero na sobotnie wydarzenia. Potem, widząc kolejną niekończącą się kolejkę zaczęliśmy trochę żałować tej decyzji, jednak wieczorem udało nam się trafić na chwilowy przestój  i odebraliśmy znaczki w jakieś 5 minut.

Oczywiście jako osoba nastawiona mocno entuzjastycznie niespecjalnie przejęłam się wszystkimi dotychczasowymi niedogodnościami.

Chwilę przed 15:00 udałam się na pierwszą prelekcję, czyli "Early Polish Fandom: Stories and Numbers" Stanisława 'Scobina' Krawczyka w bloku anglojęzycznym. Pomimo tego że oczekiwałam tłumów, w sali pojawiło się niewiele osób. Sama prelekcja, przygotowana rzetelnie i poprowadzona bez zająknięcia nie była specjalnie pasjonująca - być może dlatego, że liczyłam na mniej suchych faktów a więcej opowieści. Mimo że nie dowiedziałam się z niej niczego nowego, wspominam ją pozytywnie i nie żałuję, że się na niej pojawiłam.

Później z biegu załapałam się na prelekcję Szymona Żakiewicza o smokach - świetna prezentacja poprowadzona luźno, dowcipnie, ale i merytorycznie. Aż żal, że prelegent musiał zmieścić się w marnych pięćdziesięciu minutach, bo podejrzewam, że do powiedzenia miał dużo więcej niż to, co zdążyliśmy usłyszeć.

Następnie, nie dając sobie chwili na wytchnienie wskoczyłam z powrotem do sali anglojęzycznej, żeby wysłuchać, co do powiedzenia na temat horroru w literaturze amerykańskiej ma Christian Dumais - tym razem miałam okazję uczestniczyć w humorystycznej, acz znów niespecjalnie porywającej ani odkrywczej prelekcji.

Sobotę rozpoczęłam od wiedźmińskiego konkursu drużynowego - było bardzo emocjonująco, zwłaszcza w momentach kiedy uczestnicy podważali wiedzę oraz decyzję organizatorów. Godzinka minęła szybko i, mimo że moja drużyna uplasowała się gdzieś na dole stawki, cieszyłam się że udało mi się wziąć udział.

Następnie w roli obserwatora spędziłam godzinkę na konkursie tolkienowskim, gdzie pytania stały na takim poziomie, że dziesięcioro uczestników było w stanie odpowiedzieć jedynie na cztery z trzydziestu dziewięciu zadanych pytań. Zabrakło zróżnicowania poziomu trudności zadań, przez co w pewnym momencie konkurs stał się po prostu nudny. Wiadomo - świat Tolkiena jest bardzo rozległy, możemy zadawać pytania o wszystko, jednak taka formuła zupełnie nie sprawdziła się w konkursie, gdzie o udziale decydowały nie eliminacje, a losowanie zgłoszonych uczestników.

Po konkursach przyszedł czas na rozejrzenie się po hali wystawców - z niemałą obawą o własny portfel wkroczyłam w świat rękodzieła, geekowskich gadżetów, książek, gier i japońskich słodyczy. Niezliczone stoiska kuszące ze wszystkich stron mogły przyprawić o ból głowy i skutecznie udaremniły mi kupienie czegokolwiek - po prostu nie byłam w stanie zdecydować się na co przeznaczyć mój - mocno ograniczony - budżet. Na hali można było dostać praktycznie wszystko -  przepiękne, ręcznie robione przedmioty - biżuterię, ozdoby, kubki, poduszki, szkatułki, stylizowane ubrania; książki i planszówki prosto od wydawców oraz gadżety dla wszystkich fantastycznych fandomów.

Wieczorem przyszedł czas na moment kulminacyjny - Maskaradę. To tutaj mieli okazję zaprezentować się najlepsi spośród cosplayerów. Prawie dwie godziny czekania w kolejce, ponad 30 minut opóźnienia - w końcu na scenę wyszedł prowadzący ten punkt programu Jakub Ćwiek i zapowiedział występ pierwszych artystów. Niestety nie wszyscy mogli cieszyć się 
oglądaniem konkursu, bo na sali było tylko 2000 miejsc i wielu pyrkonowiczów zostało odprawionych z kwitkiem. 

Prezentacja cosplayerów wywarła na mnie niesamowite wrażenie - jeśli tak wyglądają wszystkie tego typu konkursy, to nie mam ochoty opuścić ani jednego z nich. Występy były bardzo różne - od tych humorystycznych, poprzez rozczulające, jak pojawienie się czteroletniej Elsy pośród innych disneyowskich księżniczek (grupa cosplayowa Lunatycy), aż po te śmiertelnie patetyczne i odtwarzające klimat gier czy filmów z których pochodził pierwowzór. Pomimo tego, iż nie znałam pewnie 3/4 postaci pojawiających się na scenie, bawiłam się przednio i nie miałam ochoty wychodzić z sali, chociaż konkurs zakończył się grubo po czasie i sporo zahaczył o czas kolejnego punktu programu, czyli Gali Pyrkonu.

Sama Gala cieszyła się znacznie mniejszą frekwencją. Z resztą, trudno się dziwić - pojawili się na niej najwytrwalsi, nie zamordowani pięcioma godzinami (licząc czas poświęcony na koczowanie w kolejce przed Salą Ziemi) poświęconymi na Maskaradę. Bardzo efektowny, choć męczący dla oka pokaz laserowy, występy kilku ciekawych artystów oraz przyznanie statuetek Nowej Fantastyki, Złotych Masek i ogłoszenie laureatów Maskarady - wszystko przebiegło szybko i sprawnie, bez niepotrzebnego przedłużania (poza początkowym sporym opóźnieniem).

Niedziela upłynęła pod znakiem zakupów, które po dłuższym czasie udało mi się sfinalizować oraz spacerów po fantasium suburbium. Szybko zahaczyłam też o konkurs Lodu i Ognia (na który niestety nie udało mi się zakwalifikować) a tuż przed wyjazdem wskoczyliśmy na ostatnią prelekcję - poświęconą wpływowi "Powrotu do przyszłości" na popkulturę.

Niestety mocno się rozczarowaliśmy, zwłaszcza Michał, jako wielki fan tych produkcji. Choć temat miał duży potencjał został zamordowany przez wykonanie. Przez cały czas mieliśmy wrażenie braku przygotowania merytorycznego prowadzących, którzy próbowali ratować się mało śmiesznymi żartami i nieciekawymi komentarzami. Widać było pasję prelegentów, którzy jednak zdawali się nie wiedzieć co robią przed mikrofonem.

Przez cały czas trwania konwentu co krok napotykaliśmy na cosplayerów - niektóre stroje budziły podziw, inne rozbawienie połączone z niedowierzaniem - jak inaczej zareagować na jednego z konwentowiczów, który przygotował cosplay... WD40?

Pomimo tego, że tegorocznemu Pyrkonowi można zarzucić wiele - zwłaszcza ze strony organizacyjnej (enigmatyczny plan prelekcji pozbawiony opisów i nazwisk prelegentów; kolejki na każdym kroku; gigantyczne obsuwy; znikające i pojawiające się prelekcje; niekompetencja niektórych gżdaczy; trudności w zdobywaniu informacji, komplikacje związane z akredytacją) - wszyscy bawiliśmy się wyśmienicie. Być może, gdyby to nie był dla mnie pierwszy konwent, mój entuzjazm nie byłby w stanie przyćmić wszystkich wad i niedogodności. Jednak w tym roku wróciłam z Poznania zadowolona, szczęśliwa i spragniona więcej. Kolejny cel - sierpniowy Polcon we Wrocławiu.

1 komentarz: