Autor: Orson Scott Card Tytuł: Gra Endera Przełożył: Piotr W. Cholewa Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Warszawa 1996 7/10 |
Podejrzewam, że dla osoby, która nigdy nie miała do
czynienia z fantastyką naukową, „pierwszy kontakt” ma wielkie szanse być tym
nieudanym. Jeśli potencjalny czytelnik sięgnie po powieść zbyt ciężką, mocno
naukową, przesyconą ciężkostrawnymi terminami, a w dodatku śmiertelnie poważną
– niezależnie od wartości utworu może sparzyć się i zniechęcić do tego
podgatunku fantastyki.
Pomimo tego że „Gra Endera” moim pierwszym spotkaniem ze
science fiction nie jest (choć jednym z pierwszych już owszem), to myślę że
śmiało na taki mogła by się nadawać.
Ender Wiggin to sześcioletni, niezwykle utalentowany
chłopiec o ilorazie inteligencji znacznie przekraczający ten przeciętnie
spotykany u innych ludzi. W obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa
zagrażającego Ziemi, zostaje wytypowany do szkolenia mającego przygotować go na
dowództwo w starciu z Robalami – nieobliczalnymi stworzeniami z Kosmosu, które
uprzednio dwukrotnie dokonały inwazji na Planetę Ludzi.
Na początku lektury niektórych wymagających czytelników
irytować może „syndrom genialnego dziecka”, jaki łatwo zdiagnozować u Endera – niemal
każdy pomysł, na jaki chłopiec wpadnie, jest tym trafnym, każda strategia, jaką
stosuje – skuteczną, a każda gra – zwyciężoną. Jednak po jakimś czasie można
zorientować się, że prawdziwe problemy, na które napotyka niespełna
dziesięcioletnie dziecko, to te zupełnie odmiennej natury. Łatwo bowiem
wyobrazić sobie, że genialny sześcio- czy siedmiolatek całkowicie oderwany od
rodziny, przyjaciół, a przede wszystkim zwyczajnego, ziemskiego środowiska –
nawet odnosząc pasmo sukcesów życiu szkolnym – nie prowadzi życia które
stanowiło by dla niego apogeum szczęścia.
Powieść wydaje się być stworzoną dla tych, których nudzą
rozwlekłe opisy i leniwie tocząca się akcja. Zanim bowiem zorientujemy się, że
w powieści minął dzień lub nawet tydzień, okazuje się, że nasz bohater zdobył
już kilkumiesięczne doświadczenie w Szkole Bojowej, a niedługo później
Valentinę, siostra Endera, obchodzi na Ziemi jego kolejne urodziny. Mamy więc
do czynienia z autorem nie lubiącym lania wody i skupiania się na nieistotnych
sytuacjach i szczegółach. Razem z kilkuletnim chłopcem pędzimy przez szkolenie
w, nomen omen, kosmicznym tempie.
Podobnie jest z językiem utworu – nie nastręcza on czytelnikowi
żadnych trudności, pozwala na swobodne brnięcie przez kartki w każdej niemal
sytuacji – sama pierwsze 100 stron „Gry...” pokonałam z przyjemnością podczas dwu-trzygodzinnej
podróży busem.
Taka jest więc to książka – lekka, nieskomplikowana,
niepozbawiona jednak pewnej powagi i refleksji. Smaczkiem może być fakt, że
była ona pisana w latach 80, kiedy mapa Europy wyglądała zupełnie inaczej niż
dzisiaj - oprócz wizji przyszłości mamy więc też wyobrażenie tego, jak świat
mógłby wyglądać, gdyby nie przemiany przełomu lat 80 i 90. A choć mam wrażenie,
że przeczytawszy ją kilka lat wcześniej, w wieku nastoletnim, mogłabym czerpać
z niej nieco więcej rozrywki, to nawet teraz świetnie nadaje się na sprawiającą
dużo przyjemności lekturę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz