piątek, 19 lipca 2013

Z innej bajki

Dzisiaj kolejny skarb z tych, które czekały na swój czas wiele lat, zakurzone gdzieś na półkach u dziadka. Nawet po tym, kiedy już dostałam "Silmarillion" w swoje ręce, musiał on przeleżeć jeszcze trochę na moim regale. Bo choć próbowałam - zdecydowanie nie była to lektura dla dziesięciolatki.


Czytelnik, Warszawa 1985,
Tłumaczenie - Maria Skibniewska
Ilustracja na obwolucie i wyklejki - Stasys Eidrigevičius

Już na pierwszy rzut oka książka prezentuje się dość osobliwie. Czym jest obiekt przedstawiony na obwolucie - można zgadywać. Ale w jaki sposób pasuje on do treści - to już bardziej karkołomne zadanie. Jedynym, co przychodzi mi do głowy jest koncepcja, że to Elwinga, która, według legendy, zamieniona w ptaka, podarowała jeden z Silmarili swemu mężowi - Eärendilowi.


Podobnie sprawa ma się z wyklejkami. Choć według mnie są one niezwykle klimatyczne i piękne - ich powiązanie z treścią utworu stanowi dla mnie zagadkę.


Zainteresowana rysunkami, postanowiłam odszukać ich autora. 

Stasys Eidrigevičius to mieszkający w Polsce od 1980 roku grafik pochodzenia litewskiego. Jest artystą bardzo wszechstronnym, w kręgu jego działalności leżą takie dziedziny jak malarstwo, fotografia, tworzenie scenografii, plakatów, peroformance'ów. Współpracuje z tygodnikiem "Polityka". Być może dlatego styl niektórych wygoglowanych rysunków wydawał mi się dziwnie znajomy.

Jednak mam wrażenie, że podobne ilustracje kojarzę jeszcze z jakiegoś innego źródła. Podejrzewam, że dawno temu musiałam oglądać/czytać jakąś książkę ilustrowaną przez tego Pana.

Pod tym linkiem można odnaleźć niektóre z prac autora. Jego charakterystyczny styl - tajemniczy i niepokojący - całkowicie mnie urzeka. 

A teraz, z pozdrowieniami dla Róży_Bzowej - zastanawiam się, jak mogłaby wyglądać "Alicja w Krainie Czarów" w jego interpretacji?



Na koniec, wracając do samej książki, zamieszczam zdjęcie tego, jak wygląda golutka, bez obwoluty. Widoczna karta to dołączone drzewa genealogiczne.

środa, 17 lipca 2013

Miłość do... cegłówki i coś niecoś na temat tłumaczenia

Po hobbicie przyszła kolej na majaczącą w oddali cegiełkę. Kupił ją mój dziadek niedługo po tym, jak zainteresował mnie filmem. Padło na to wydanie prawdopodobnie dlatego, że było bardzo tanie - jednotomowe, w małym formacie, na kiepskim papierze. Najpierw przeczytał ją mój tata, a potem, kiedy przedarłam się przez "Hobbita" - ja.

Wydawnictwo - Zysk i S-ka
Rok - 2001
Tłumaczenie - Jerzy Łoziński (zmienione)
Przekład wierszy - Marek Gumkowski





Nie jest to rzecz piękna. A przy tym - w przeciwieństwie to poprzedniego iskrowego "Hobbita" - całkowicie pozbawiona uroku. Na okładce widzimy Gandalfa  przed wrotami Morii w filmowym kadrze. Ujęcie ni to ładne, ni to o jakimś specjalnym znaczeniu, kiepsko wykadrowane. Do tego złocone napisy i runy. Na grzbiecie także filmowy Gandalf. Z wyglądu zewnętrznego książki możemy zatem stwierdzić, że jest to książka o czarodzieju:) 




W środku nie jest lepiej. O ile wielkość czcionki nie przeszkadzała mi jakoś specjalnie, to już wypadające strony - jak najbardziej. Kartki są cieniutkie, podatne na rozdarcie. Ale co dziwne - po ponad dziesięciu latach i wielokrotnym użytkowaniu, grzbiet złamany jest tylko w jednym miejscu;) Za to okładka - nie jest w najlepszym stanie. Pozaginana, w niektórych miejscach wygląda, jak gdyby chciała udać się w podróż do Mordoru. Dlatego teraz "Władcę Pierściani" trzymam w folii.

Mimo wszystkich swoich wad, całej nieporęczności i brzydoty - to wydanie pozostanie pewnie na zawsze tym, do którego mam największy sentyment.

Miałam szczęście/pecha, że akurat ten "Władca" (którego czytałam jako pierwszego), został przetłumaczony przez Jerzego Łozińskiego. Wtedy, w wieku lat około dziewięciu, nie miałam pojęcia, kim są ani Maria Skibniewska, ani Jerzy Łoziński. Co prawda zastanawiało mnie, dlaczego znany mi z filmowej adaptacji Obieżyświat nagle stał się Łazikiem, jednak szybko przyzwyczaiłam się do tego stanu rzeczy. Udało mi się to także dzięki temu, że nie był to oryginalny przekład pana Łozińskiego - usunięto wszystkie krzaty i Bagosze, zamieniając je na pierwotnych krasnoludów i Bagginsów.

W trakcie czytania jednak zdarzyło się tak, że wyjechałam na wakacje bez książki, która została w domu pod kluczem. Załamana poleciłam cioci, która po jakimś czasie miała do nas dojechać, by wypożyczyła mi z biblioteki inny egzemplarz i niezwłocznie dowiozła w moje łapki. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że Łazik na powrót stał się Obieżyswiatem... Ale zmieniło się coś jeszcze. Nie wiem co, ale książka stała mi się w jakiś sposób obca, pisana jakby innym stylem, w jakiś sposób "chłodniejsza", mniej "swojska". Przyzwyczajona do mojej łoziny nie mogłam się pozbyć jakiegoś dziwnego wrażenia, czytając muzowe wydanie w przekładzie Skibniewskiej.

Kiedy po niedługim czasie dowiedziałam się, że istnieje kilku tłumaczy "Władcy Pierścieni" a jeden z nich to "bluźnierca" wpadłam w panikę. "Jak to, przecież to moja książka jest tłumaczona przez tego Pana na Ł..!" Załamałam się, stwierdziłam, że zostałam skażona przez Łozińskiego i niezwłocznie muszę kupić JEDYNE SŁUSZNE tłumaczenie Skibniewskiej.

Teraz niesamowicie śmieję się ze swojej głupoty w tamtym czasie. Ależ podatnym na wpływy i opinie, głupim dzieckiem byłam! Dzisiaj bardzo cieszę się, że przeczytałam Łozińskiego. Nie jestem uprzedzona, a czasami wręcz bardziej pasują mi styl i pomysły Tłumacza. Podziwiam za odwagę, a choć skłaniam się raczej ku oryginalnym nazwom, nie egzorcyzmuję jego inwencji i nowych rozwiązań. A "Świszczowy Wierch" pozostanie dla mnie na zawsze "Świszczowym Wierchem", a nie jakimś tam "Wichrowym Czubem"!

Jednak wiem, że w moim dziecięcym uprzedzeniu nie jestem samotna. Goszcząc w Internecie od lat bardzo wielu, zauważyłam, że to jest dość częsta tendencja - nie czytałem, nie mam pojęcia, ale Skibniewska jest ŚWIĘTOŚCIĄ, a Łozinę zapraszamy na makulaturę. Wielu, którzy krytykują tłumacza, książki z jego "udziałem" nie widziało na oczy. Niektórzy czytelnicy są niesamowicie podatni na zdanie innych ludzi. Oczywiście nie mówię tu o tych, którzy czytali obydwa tłumaczenia, a nawet więcej niż tylko dwa. Wtedy wyrażenie opinii podpartej konstruktywną krytyką jest jak najbardziej na miejscu, bardzo cenię sobie takie wypowiedzi. Jednak argumentacja "bo tak" albo "bo Skibniewska" konstruktywną NIE jest.

No to zaczynamy - "Mój pierwszy Hobbit"

Jak to się zaczęło? Nic niezwykłego.
Lat temu wiele, nie wiem ile. Prawdopodobnie rok 2002, po premierze "Drużyny Pierścienia". Dziadek wynalazł skądś film, puścił małej, dziewięcioletniej wnuczce. Wnuczka zaczęła oglądać. Oglądnęła. Później - oglądnęła znów. I znów. I znów. Potem dołączył tata. Potem mała Konstancja dowiedziała się, że jest Książka. Władca Pierścieni. Mała Konstancja chciała przeczytać. Ale zamiast wielkiej cegłówki, która majaczyła na horyzoncie, dostała małego, szarego i starego "Hobbita". W dodatku brzydkiego. Z początku zniechęcona - hobbita pochłonęła szybciej niż słoik Nutelli. A potem... Potem to już się samo potoczyło.

Jak widać, jest to "Hobbicik" którego kojarzy pewnie większość tolkienistów, może nawet większość fantastów. Niestety ktoś kiedyś potraktował mój egzemplarz taśmą klejącą - teraz boję się ją oderwać, żeby nie poobdzierać, i tak już podniszczonej, obwoluty. Żeby nie uległa dalszej destrukcji, trzymam mojego "Hobbita" w foliowej okładce, jak książki w bibliotece.

Wydawnictwo - Iskry
Rok - 1985
Tłumaczenie - Maria Skibniewska
Przekład wierszy - Włodzimierz Lewik
Opracowanie graficzne - Maciej Buszewicz

Autora ilustracji na obwolucie, wyklejce i wewnątrz książki - nie podano. Podejrzewam zatem że jest nim Maciej Buszewicz.
A zatem - ilustracje. Co my tu mamy? Istne szaleństwo.

Zawsze kiedy rozmyślałam na temat tego, co przedstawia obrazek na obwolucie, stwierdzałam, że to po prostu Bilbo w swojej norce, pokazany w nieco symboliczny sposób. Myśląc nad tym odrobinę dłużej można stwierdzić, że to wcale nie norka, lecz albo wnętrze Gór Mglistych, albo Samotnej Góry. Możemy też zauważyć po lewej stronie coś wyglądające jak niewielki zameczek, którego tożsamość stanowi dla mnie zagadkę. Wszak Rivendell to nie jest - Rivendell powinno znajdować się w dolinie. Oprócz tego, czy to "coś" na głowie Bilba nie przypomina krasnoludzkiego kaptura?

Przypuszczenia co do tożsamości dziwnej narośli, która zdobi głowę hobbita umacniają się, kiedy obrócimy książkę. Wtedy rysunek wcale nie przypomina już zielonego Pagórka, a raczej szare, niegościnne góry, Tutaj także możemy natknąć się na dwa tajemnicze obiekty. Zabudowania na dole po lewej stronie - moją pierwszą myślą było Esgaroth. Ale Esgaroth przecież usytuowane było na jeziorze. W takim razie może właśnie to miało być Rivendell?
Jeśli chodzi o zamek na szczycie góry - ma ktoś jakieś propozycje? Może to gniazdo orłów pokazane jako warownia?


Jeśli chodzi o wyklejkę, tutaj autora poniosła wyobraźnia. Czy dziwny stwór o guzikowych oczach, wyłaniający się z góry to Gollum? A kluczyk? Do czego ten kluczyk?:) Może to jeden z tych, które Bilbo ukradł strażnikowi pilnującemu krasnoludów. Mimo to, moim zdaniem dużo logiczniej byłoby umieścić w tym miejscu Pierścień.


Tylna wyklejka prezentuje się o niebo lepiej. W końcu mamy pięknego czerwonego Smauga czyhającego na miasto. Smok naprawdę mi się podoba, a maleńkie, w porównaniu z jego ogromem, Dale umacnia podejrzenia, że zabudowania z tylnej części obwoluty należały do tego samego miasta. Tu i tam widzimy bowiem podobne wieżyczki, które mogą być jedną i tą samą:)


Wewnątrz, na samym początku możemy znaleźć jedną ilustrację. Wygląda mi to na Bilba wspinającego się na drzewo podczas ucieczki przed wargami. O samym hobbicie tu przedstawionym powiedzieć za wiele nie można, ale jedno na pewno - kędzierzawa hobbicka czuprynka - obecna.

Z tyłu, za spisem treści możemy znaleźć jeszcze czarno-białą mapkę, jednak jej wrzucać nie muszę - chyba każdy wie, jak ona wygląda.


Jeszcze ostatnie zdjęcie - oto jak prezentuje się mój hobbicik golutki, jak go Eru stworzył. W rzeczywistości ma jednak o wiele bardziej soczysty, hobbicki kolorek.

Podsumowując - mój stary "Hobbit" być może nie należy do najpiękniejszych, ale jedno jest pewne - do żadnego innego nie mam i pewnie nie będę miała większego sentymentu. Mimo wszystko, mimo że czasem oderwane od treści, te ilustracje mają swój urok. Podobnie jak stary żółty papier i zakurzony zapach kilkudziesięcioletniej książki.
Jestem niesamowicie wdzięczna dziadkowi za to, że kiedyś, w zamierzchłych latach 80 udało mu się dorwać tę książkę, mimo że nie miał pojęcia, co to tak naprawdę jest, ani kto to był J.R.R. Tolkien





wtorek, 16 lipca 2013

Witam wszystkich, czyli, jak na razie, prawdopodobnie nikogo.

Zakładam bloga o tematyce tolkienowsko-książkowej w celu, co tu dużo mówić, połechtania własnej próżności i jeszcze silniejszego podniecenia własnego nieumiarkowanego wiecznego głodu. Głodu wynikającego z kolekcjonerstwa, zbieractwa i chciwości. Co w takim razie jest obiektem tego niezaspokojonego pragnienia? Jak łatwo się domyślić - książki.

Można powiedzieć, że zbieram wszystko. Rzecz jasna tym "wszystkim" są małe i duże papierowe obiekty, w twardych lub miękkich oprawach. Nie pogardzę żadną książką należącą do literatury pięknej. Bardzo rzadko interesują mnie słowniki czy publikacje popularnonaukowe, chyba że są to dzieła Kopalińskiego bądź opracowania dotyczące tematów leżących w sferze moich zainteresowań.

Jednak tym, co naprawdę pochłania mnie bez reszty, jest fantastyka. O ile książki spoza tego gatunku zbieram i kupuję dość sporadycznie (choć prawie żadną nie pogardzę), tak fantastyki przybywa mi, biorąc pod uwagę moje możliwości finansowe, ZA DUŻO. Oczywiście nie nadążam z czytaniem. A tomów przybywa. Niebezpieczną rzeczą jest dla mnie choćby przebywanie w pobliżu antykwariatu. Jeszcze nie zdarzyła się taka sytuacja, kiedy przy wizycie typu "a wejdę i tylko się rozejrzę" wyszłbym z pustymi rękami. Kupuję nawet wtedy, kiedy nie mam za co. Nie potrafię się opanować.
Oczywiście rozmiarom mojej biblioteczki daleko do BIBLIOTEK niektórych znanych mi z internetu osobników, jednak miejsc na półkach (na biurku/w szafkach/w szafie/na podłodze/na suficie) systematycznie ubywa. Odwrotnie proporcjonalnie do przestrzeni w portfelu.

Do tego cierpię na chorobę, która, jak zdążyłam zaobserwować, często dotyka fantastów. Nie korzystam z usług bibliotek. Podejście zupełnie nieracjonalne, głupie, nieopłacalne i rujnujące mnie finansowo. Ale co mogę poradzić? Nie potrafię przeczytać książki z biblioteki. No dobra, mogłabym, ale ja po prostu NIE CHCĘ nic na to poradzić.

Jednak już w kręgu fantastyki mogę wyróżnić pewną sferę sacrum, moją świętość, mój mały ołtarzyk. Piszę mały, bo choć niektórzy załamują ręce (NA CO CI TO???), to w dalszym ciągu moja kolekcja jest NICZYM w porównaniu z tym, co udaje mi się odnaleźć u innych.

Mowa mianowicie o Tolkienie. A właściwie o książkach, które z Tolkienem mają jakiś związek. Daleko, blisko - biorę wszystko.

Oczywiście często staję przed dylematem - kolejny "Hobbit", czy inna książka, której nie posiadam, a bardzo chciałabym przeczytać. W rezultacie prawdopodobnie biorę obydwie, a jeśli nie mogę - wtedy jest naprawdę bardzo ciężko. Zwłaszcza, jeśli natrafię na książki po bardzo okazyjnej cenie w antykwariacie. Bo nieużywane tolkieny kupuję bardzo rzadko. Poluję raczej na starsze, używane egzemplarze, niedostępne w księgarniach, takie, które za parę lat może być ciężko dostać. Te sklepowe - nie dość, że o wiele droższe, to jeszcze może być wiele okazji do zaopatrzenia się w nie.

Jest to właściwie mój pierwszy blog. Co z nim będzie dalej - pojęcia nie mam. Możliwe, że umrze śmiercią naturalną. Jeśli nie, jeśli uda mi się prowadzić go regularnie - będę bardzo szczęśliwa.

Dodam jeszcze, że do założenia go zainspirował mnie wspaniały blog http://podrugiejstroniekrainy.blogspot.com/
Jeśli kiedyś zdarzyło by się tak, że jego autorka, zawędrowałaby w te strony - serdeczne dziękuję:)